andoya
Norwegia

Norwegia kamperem, część 2. Andoya i wieloryby

To druga część podróży po północy Norwegii w 2022 roku

A pierwszą możecie nadrobić tutaj. Dowiecie się z niej, że musieliśmy trochę zmienić plany i dotrzeć na wyspę Andoya nie godzinnym promem z Senji, ale samochodem przez kontynent. Wydłużyło to naszą drogę ośmiokrotnie (sic!), ale dzięki temu mogliśmy objechać Andoyę z dwóch stron i poznać inną stronę północnej Norwegii. Światem rządzi przypadek i po tej podróży nie dam się przekonać, że jest inaczej. ;)

Na Andoya dojechaliśmy dopiero po 20:00

Późno, ale sprawdziliśmy mapy i odetchnęliśmy z ulgą. Następnego dnia rano musieliśmy się znaleźć na drugim końcu wyspy i ta myśl siedziała nam z tyłu głowy cały dzień. Na szczęście droga po wschodniej części Andoyi była łatwa do pokonania i mogliśmy dojechać na czas do Andenes. 

Niebo powoli się ściemniało, a dookoła nas nie było żywej duszy. Andoya wyglądała bardzo spokojnie bez ostrych szczytów Senji (choć te nadal majaczyły w oddali) i brzegiem pokrytym masywnymi kamieniami, które spotykały się z spokojną taflą morza. W pojedynczych domach paliło się światło, a obok pasły krowy. Zresztą, żeby tylko! 

Zauroczeni tak odmiennymi od Senji widokami, w ostatniej chwili uświadomiliśmy sobie, że mijamy stado łosi. Michał zahamował, ale prosta (choć pusta) droga nie umożliwiła nam zawrócenia. Spojrzeliśmy po sobie z ekscytacją na twarzach, bo przodownik grupy miał naprawdę OGROMNE poroże! Nie mam zdjęcia, więc musicie mi uwierzyć na słowo. ;)

W aplikacji park4night znaleźliśmy świetny nocleg

Kvalnesbrygga Camping miał przepiękną lokalizację. I szowinistycznego właściciela, który mnie dał papierki do wypełnienia (w końcu kobiety są dobrymi sekretarkami), a Michałowi kazał zapłacić (bo przecież to facet trzyma w domu kasę). Jego słowa! Byłam bliska rozpoczęcia dyskusji, ale zmęczona długą drogą zacisnęłam zęby.

Zaparkowaliśmy kampera tuż nad brzegiem. To był genialny pomysł, bo nad ranem obudził nas szum morza i blask słońca odbijający się od wody. Ok, obudził Michała. Mną trzeba było tradycyjnie trochę poszturchać, żebym wróciła z krainy snów. ;) W budynku obok znajdowały się pokoje do wynajęcia oraz ogólnodostępne łazienki i kuchnia, dlatego zjedliśmy szybkie śniadanie… 

Umyliśmy zęby i ruszyliśmy spełniać marzenia

Brzmi wyniośle, ale do dziś się zastanawiam, jakim cudem nie posikałam się ze szczęścia! Wieki temu gdzieś wyczytałam, że rybacy na dalekiej północy Norwegii zabierają kutrami chętnych, by wspólnie oglądać wieloryby. Oni łowią ryby, ty obserwujesz. Z moją niedokońca oswojoną hydrofobią nie jestem zbyt wielką fanką wody, a głębokość mórz i oceanów mnie przeraża. Wyczytana informacja trafiła jednak prosto do mojego serduszka.  

Uwielbiam wieloryby. Wiedzieliście, że są największymi zwierzętami, jakie kiedykolwiek żyły na ziemi?! I ich najbliższymi krewnymi na ten moment są, uwaga uwaga, hipopotamy?! Albo, że mają kości palców rąk?! Pomimo tylu lat nadal nie są w pełni zbadanym gatunkiem. Na przykład, do dziś naukowcy nie są w stanie stwierdzić z jakiego powodu czasem wynurzają się w całości, by oddać “skok” do wody! Moja ciekawość tych ogromnych stworzeń sprawiła, że zobaczenie ich na własne oczy w naturalnym dla nich środowisku stała się moim TOP 3 marzeń.

Planowanie tej wycieczki zajęło nam sporo czasu

Obserwowanie wielorybów nazywa się “whale safari” i zrobiło się niezwykle popularne w wielu miastach północnej Norwegii. Wszystko przez stok kontynentalny, czyli krawędź kontynentu, gdzie żerują “ulubione przysmaki” tych ogromnych stworzeń. Spotkanie ich w tej okolicy jest tak prawdopodobne, że większość biur organizujących wyprawy gwarantuje 100% skuteczności i oferuje dodatkowy darmowy kurs, jeżeli jakimś cudem nie zobaczysz wielorybów za pierwszym razem.

Co jednak miało dla mnie największe znaczenie, to podejście biura do wielorybów samych w sobie. Chciałam, żeby organizatorzy okazywali przyrodzie należyty szacunek. Finalnie wybrałam Whalesafari Andenes – firmę z 30-letnim doświadczeniem, która stosuje hydrofon do wychwytywania dźwięków wielorybów pod wodą. Dzięki temu nie tylko są w stanie “odnaleźć” ich miejsce, ale także podpłynąć na bezpieczną odległość i wyłączyć w porę silnik, by nie zestrestresować czy zdenerwować osobnika. 

Whalesafari Andenes ma dwie łodzie. Mi w głowie nadal siedziały stare rybackie kutry, dlatego wybrałam rejs odnowioną M/S Reine. Dla klimatu. ;) Zanim wsiedliśmy na pokład spędziliśmy jeszcze około 30 minut w małym muzeum, gdzie załoga opowiadała nam ciekawostki o wielorybach. Mają nawet szkielet jednego z nich! Uczestnicy dzieleni są na trzy grupy językowe (niemiecki, angielski i norweski), które potem spotykają się na pokładzie. Bujało nami tak bardzo, że z nieprzyjemnością mogę stwierdzić – wymiotowanie w różnych językach brzmi tak samo obleśnie. ;)

Nie pomogły pastylki imbirowe dostępne w muzeum ani ciepła herbata i ciasteczka na pokładzie. Ludzie na potęgę brali papierowe torebki i z łatwością je wypełniali. Zresztą, jedną wypełniłam i ja! Czy jednak odgłosy choroby (właściwie chorób) morskiej, ryk turbin silnika i 5 godzin bujania na falach odebrało magię wydarzenia? ZUPEŁNIE NIE. 

Dzięki, Andoya! Zobaczyliśmy wieloryba

Ba, DWA KASZALOTY! Całe szczęście, bo za pierwszym razem Michał nie złapał ostrości w aparacie i nie uchwycił wystającego z tafli wody masywnego ogona. Był zgrzyt, hahaha. Załoga kutra wyjaśniła nam wcześniej, że wielorybi ogon jest niczym nasze opuszki palców i każdy z nich jest inny. Niesamowite, prawda?!

Jak możecie się domyślać, to nie była łatwa wyprawa. Na morzu spędziliśmy około 5 godzin i nieustannie nami bujało. Zwłaszcza w drodze powrotnej, kiedy zostały uruchomione dodatkowe turbiny, by szybciej wrócić do portu. Ale było warto! Wrażenie jest nie do opisania, naprawdę. Dookoła Ciebie jest TYLKO otwarta woda. Mnóstwo ptaków i ryb. Po prostu nagle uświadamiasz sobie, że mimo tej całej technologii i rozwoju społecznego jesteś tylko gościem na tej planecie. Małym punktem. Zwłaszcza, kiedy obok Ciebie przepływa tak ogromny stwór, jak kaszalot spermacetowy. 

Stwierdziliśmy, że po takich atrakcjach zasługujemy na odpoczynek

Wieloryby są przepiękne. I OGROMNE! Muszę jednak przyznać, że ogrom emocji, ekscytacji i długa podróż bujającym kutrem totalnie wypruwa z energii. Po zejściu z pokładu ledwo staliśmy na nogach! Pierwotny plan zakładał, że z Andenes skierujemy się od razu na Lofoty. Czuliśmy jednak, że potrzebujemy odpoczynku. Zaciekawieni wyspą, wybraliśmy dłuższą drogę po jej zachodniej stronie. Ba! Zamiast na Lofoty, skręciliśmy mostem na Langoyę i zarezerwowaliśmy nocleg w Sortland, w hotelu Scandic.

Wiedzieliśmy, że zasługujemy na odrobinę luksusu. Nie wiedzieliśmy jednak, że potrzebujemy też tak sytego śniadania następnego dnia! :) Wspominałam już o tym przy okazji noclegu w Mefjord, ale hotele świetnie sprawdzają się do spróbowania norweskich specjałów. Za drugim razem wiedziałam już, że brązowego sera nie ma co ruszać, haha!

Pospacerowaliśmy chwilę po Sortland, zwanym Niebieskim Miastem, i ruszyliśmy na koniec wyspy, by promem popłynąć na Lofoty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.